METR PO PIASKU ZA ZŁOTÓWKĘ - ŚWINOUJSKIE - STILO.



-->
Długość trasy - około 500 km ( 500 tys. metrów)
Cel 1 - przebycie dystansu w 6 dób (nieoficjalny rekord Polski) 
Cel 2 - sprzedaż przebytych metrów - koszt jednego 1 zł.- na rzecz podopiecznych Ośrodka Adopcyjnego
Piechurzy - Marcin Markanicz (Szczecin), Łukasz Dzieżyc (Siedlce)
-->
DZIEŃ – 0 – Poznanie… (Szczecin – Świnoujście).
                  
                             Z pracy wyszedłem o 15 – 30 od razu podążyłem w kierunku domu. Tutaj czekał już na mnie towarzysz wyprawy, czyli prawie 15 kilogramowy plecak, który z dnia na dzień miał tracić na wadze. Wziąłem szybki prysznic, następnie sprawdziłem czy oby na pewno mam wszystkie potrzebne rzeczy. Do odjazdu pociągu z dworca głównego miałem jeszcze jakieś dwie godziny. Nagle zadzwonił telefon, to reporter z tvp szczecin chciał pilnie spotkać się na dworcu by nagrać ze mną i Łukaszem materiał do programu emitowanego w tej telewizji po kronice o 18 – 10. Z domu wyszedłem o 16 i podążyłem w stronę przystanku tramwajowego, po chwili przypomniałem sobie, że nie mam okularów przeciwsłonecznych, więc wróciłem po nie do domu. Teraz mając pewność, że wszystko mam, szedłem spokojnie na tramwaj. Na dworcu głównym byłem przed 17, podążyłem w stronę peronu 4 z którego dokładnie o 17 – 57 miał odjechać pociąg do Świnoujścia. Telefon zaczął znowu dzwonić najpierw tvn24, potem tvp i reporter z Polskiej Agencji Prasowej. Po chwili zjawiła się ekipa z tvp 3 szczecin. W tym samym czasie na peron przybył kompan podróży, czyli Łukasz Dzieżyc. Z uwagi na fakt, iż tvp robiło w tamtym roku materiał o akcji ze mną, nie męczyli mnie długo, większa część czasu spędzili z Łukaszem. 
Przywitanie na dworcu i pierwsze wywiady, tym razem dla tvp.
           Nasi towarzysze podróży...
           Łukasza znam z Pocztu Bałtyckich Długodystansowców Kuby Terakowskiego. W tym czasie sam planował wyprawę wzdłuż naszego wybrzeża, w internecie wpadł na moją stronę poświęconą akcji i postanowił wysłać do mnie maila z pytaniem, czy nie mógłby razem ze mną uczestniczyć w wyprawie. Oczywiście się zgodziłem bo miałem już dość samotnych wypraw, a wiadomo w dwójkę raźniej na trasie.
KRONIKA SZCZECIŃSKA 28 KWIETNIA 2012 ROK
TVP SZCZECIN PROGRAM ,,WOKÓŁ NAS"
                      Po wywiadach wsiedliśmy do pociągu, niestety nie mogliśmy znaleźć wolnych miejsc, ludzie zachęceni dobrymi prognozami pogody masowo ruszyli nad Bałtyk. W Świnoujściu byliśmy po godzinie 20 od razu wsiedliśmy na prom i przepłynęliśmy na druga stronę Świny. Tutaj dokładnie na ulicy Rogozińskiego czkała na nas kwatera. Mieliśmy w planie jeszcze tego dnia przejść do granicy, ale postanowiliśmy, że w sobotę wcześniej wstaniemy i pójdziemy na granice by symbolicznie zacząć marsz.  
Na miejscu w Świnoujściu, zabawa się zaczyna ;-).
W oczekiwaniu na prom.
Na promie...
Nasz ekwipunek, ostatnie przygotowania i pakowanie.
            Śniadanie i wymarsz.
             Harmonogram na pierwszy dzień marszu był bardzo napięty, pobudka o 4 rano, następnie marsz pod granice i z powrotem do kwatery, gdzie czekać miała na nas ekipa tvn z która umówiliśmy się na 6 30. Natomiast na godzinę 8 umówiliśmy się z resztą mediów pod falochronem wschodnim. Tak więc zjedliśmy kolacje wypiliśmy po piwku ja oczywiście Bosmana, a Łukasz Lecha i spać.
W Szczecińskim Kurierze ;-) 

-->DZIEŃ – 1 – Opóźnienie… (Świnoujście – Niechorze).
Poranny spacer wzdłuż ujścia Świny.
                           Budzik ustawiliśmy na 4 30, jak wspomniałem napięty harmonogram, wszystko trzeba było pogodzić jednego dnia. Jeśli chodzi o sam sen to długo nie mogłem wpaść w objęcia Morfeusza, stres związany ze startem zaczął dopiero teraz się udzielać. Noc to czas na przemyślenia, a ostatnio moje życie nie było spokojne z uwagi na osobiste problemy, których nie chce tu roztrząsać. O ile dobrze pamiętam to udało usnąć się gdzieś przed godziną 1 nad ranem, obudziłem się jakieś 15 min przed dzwonkiem budzika. Mimo, ze sen trwał niecałe 4 godziny czułem się dość dobrze. Szybki prysznic, kawa i marsz w kierunku granicy polsko – niemieckiej jakieś 3 kilometry od miejsca naszego tymczasowego lokum. Szliśmy wzdłuż ujścia Świny, poranek był dość ciepły, a krajobraz o brzasku idylliczny. Naszym pierwszym celem był falochron zachodni, na krańcu którego samotnie stoi symbol Świnoujścia, czyli Stawa Młyny, głowica zachodnia. Parę pamiątkowych fotek i dalej plażą w stronę granicy. 
Na falochronie zachodnim.
Plaża w Świnoujściu Zachodnim o brzasku.
Pamiątkowe fotki;-)
Na granicy polsko - niemieckiej.
                     Jak zwykle marsz spowalniał mój aparat dlatego do granicy doszliśmy dopiero po godzinie 6, w tej samej chwili zadzwonił telefon, to tvn mieliśmy spotkać się o 6 30 pod kwaterą. Na szczęście ekipa tvn - u stwierdziła, że fajnie będzie nagrać coś przy granicy jako symboliczny początek marszu. Jednak wcześniej my ruszyliśmy z pod granicy w kierunku kwatery zanim dogadaliśmy się, że nagramy coś na granicy. Znaleźliśmy się po jakimś czasie, gdyż my szliśmy droga spacerową, natomiast auto tvn jechało równoległą drogą w kierunku granicy;-). Po krótkich zdjęciach na granicy pojechaliśmy do naszego pensjonatu, by tam dograć jeszcze ,,krótką” setkę. Z tego wszystkiego zapomniałem, że umówiłyśmy się z Bartkiem z kuriera Szczecińskiego, który także chciał przeprowadzić z nami wywiad i pstryknąć parę fotek. Mieliśmy spotkać się po prawej stronie Świny przy przeprawie promowej około godziny 7. Na zegarku dochodziła już 8, więc musieliśmy skorygować plany. Z ekipą tvn podjechaliśmy pod falochron wschodni, by nie tracić czasu i nie obchodzić gazoportu budowanego po wschodniej stronie Świnoujścia. Tutaj  spotkaliśmy się z resztą mediów. Do celowo mieliśmy ruszyć z pod falochronu po godzinie 7 30, jednak zdjęcia i wywiady trwały prawie do godziny 9 30. Także mieliśmy 3 godziny opóźnienia w marszu. Jednak bez mediów nasz akcja nie przyniosła by takich efektów jakie oczekiwaliśmy, czyli jak największą ilości zebranych złotówek za nasze przebyte metry.
Fotki przy falochronie wschodnim.
Wiosna w pełni... Honkenia piaskowa.
Nagrania trwają ;-)
Łukasza ,,męczony" przez Panią reporter.
Po lewej falochron wschodni, w tle ,,nowo budowany falochron  wschodni".
Stawa Młyny widziana z falochronu wschodniego.
Stopy jeszcze w formie...
Spowiedź Łukasza ;-)
                          Pogoda już od wczesnych godzin porannych zachęcała do marszu było ciepło około 22 stopni Celsjusza, słonecznie  praktycznie bez chmurnie i bez wietrznie. Marsz rozpoczęliśmy o godzinie 9 30 może odrobinę później. Pierwsza przeszkodą było ominięcie budowy nowego falochronu wschodniego, elementu infrastruktury przeładunkowej dla statków transportujących ciekły gaz. To akurat poszło nam sprawnie. Szło się naprawdę przyjemnie, nasze plecaki ważyły około 13 – 14 kg, wiał łagodny wiatr, piasek pod stopami był przyjemny w dotyku dla gołych stóp, nic tylko połykać kolejne kilometry plaży.
Marsz Łukasza... Półwysep Przytorski.
Międzyzdroje osiągnięte, pierwszy cel za nami.
Pod Molo w Międzyzdrojach.
Wolińskie wierchy, symbol tego miejsca.
Czas na posilenie się Bałtycką rybką.
Przystań rybacka w Międzyzdrojach.
Kutry na plaży w Międzyzdrojach, za nimi wzniesienia WPN.
Wrota do Wolińskiego Parku Narodowego.
             W Międzyzdrojach czekał na nas tvn by dograć zdjęcia marszu. Tutaj przypomniałem sobie, że nie mam żadnego źródła ognia w postaci zapalniczki, czy zapałek, a gdzieś posiałem moje krzesiwo. Na szczęścia przemiła Pani reporter z tvn użyczyła mi swojej zapalniczki, jeszcze raz wielkie dzięki. Postanowiłem, że w Międzyzdrojach zatrzymamy się by zjeść jakiś wartościowy posiłek, od 4 jesteśmy na nogach, a jedziemy tylko na porannej kawie. Akurat była już godzina 12 więc wstąpiliśmy do plażowej smażalni ryb zlokalizowanej przy stojących kutrach, tuż przed wrotami do plażowej części Wolińskiego Parku Narodowego. Łukasz zamówił dorsza ja natomiast rybę płastugowatą, potocznie zwaną flądrą (jak mówił mój wykładowca na uczelni flądrą możemy nazwać jedynie kobietę, ale nie rybę taką jak stornia, skarp, zimnica czy gładzica ;-)).



Marsz brzegiem... okolice Międzywodzia.
       Przed godziną 13 wkroczyliśmy na plaże WPN, które przywitały nas zimnym wschodnim wiatrem. Na razie byłem spokojny bo wiedziałem, że pogoda w tych okolicach lubi płatać figle i jest zmienna jak w górach. Liczyłem, że w rejonie Dziwnowa będziemy mieli inną aurę. Mimo wiatru wiejącego w twarz mieliśmy dobre tępo marszu około 6 kilometrów na godzinę. W czasie przemarszu miałem sporo telefonów, zadzwonił miedzy innymi reporter z Radia Szczecin, by umówić się na krótki wywiad w Międzywodziu. Trochę się na nas naczekał, gdyż poranne wywiady i zmiana pogody pokrzyżowały nasze plany i harmonogram marszu trzeba było korygować na bieżąco. Jednak spodziewałem się, że tak będzie, więc na razie było wszystko pod kontrolą. Reporter dostrzegł nas ze schodów prowadzących na plażę i podbiegł do nas. Pauzę tą wykorzystaliśmy do krótkiego odpoczynku, Łukasz opatrywał pierwsze rany stóp.
         Ja poza dwoma kilometrami kamienistej plaży w Wolańskim Parku Narodowego szedłem na boso, natomiast Łukasz postanowił iść w butach. Kolejnym celem na trasie był Dziwnów, przed tą miejscowością miałem telefon od kolegi z pracy, który umówił nas ze swoim wujem. 

         W Dziwnowie zostaliśmy przywitanie przez wspomnianego wujka pysznym obiadem ;-).
Zdjęcie z przemiłymi państwem z Dziwnowa.
                   Jednak postój w tej miejscowości znowu nas opóźniał. Dlatego po uzupełnieniu zapasów ruszyliśmy w kierunku Dziwnówka. Wiatr się nie zmieniał do tego temperatura spadała, nie patrząc na to zdeterminowani szybkim krokiem pokonywaliśmy kolejne kilometry. Dziś musieliśmy osiągnąć przynajmniej Niechorze, gdzie czekał na nas namiot. Pierwotnie mieliśmy nocować tuż za Pogorzelicą, jednak jak wspomniałem byliśmy bardzo opóźnieni w marszu. Była godzina 19 powoli zaczęliśmy odczuwać trudy dzisiejszego dnia. Pomiędzy Łukęcinem, a Pobierowem zrobiliśmy małą przerwę. Zawsze w tym miejscu pojawia się pierwszy kryzys szczególnie doskwierają barki, dla których każdy ciężar jest miażdżący po tylu kilometrach marszu. Wyjmuję komórkę, a tam masa niedobranych połączeń i smsy. Jeden z nich był od Pawła Kamińskiego (także plażowego piechura z Gryfic). 
Krótki odpoczynek, między Łukęcinem, a Pobierowem.
         Napisał ,, Cześć! Nie będę dzwonił aby nie przeszkadzać w marszu bo wiem  jak to jest;-) jak się idzie w tym upale? Potrzebujesz czegoś? Daj znać kiedy będziesz w Niechorzu to podjadę do Was z kimś z radia;-)’’. Pomyślałem, że fajnie kolejny wywiad i rozgłos, wiec prawdopodobieństwo sprzedaży większej ilości metrów wzrasta;-) Zebraliśmy się i dalej powędrowaliśmy w kierunku tutejszych klifów. Zapadał powoli zmrok, ale trud marszu umilał piękny zachód słońca. Wiatr się zmagał robiło się coraz zimniej, postanowiliśmy, ze dalej pójdziemy górą i wyjdziemy na plażę w Rewalu. Szliśmy w kompletnych ciemnościach, musiałem ubrać buty co skutkowało dużym bólem i otarciami, gdyż stopy po całym dniu bosego chodu był napuchnięte. Kręgosłup, tez powoli odczuwał całodniowy wysiłek. Tak jak zaplanowaliśmy, na plaże zeszliśmy w Rewalu. Szlo się ciężko.
Taras widokowy w Rewalu.
                                Piach był grząski nogi zapadły się po kostki, do tego do butów dostawał się piach. W połowie drogi do Niechorza zdjąłem buty, bo doprowadzały mnie do szewskiej pasji. Do tego co chwile miałem telefony od Pawła i reportera z którym przyjechali. Czekali na nas pod latarnią morską w Niechorzu.  Dotarliśmy tam dopiero po godzinie 23, zmarznięci i totalnie wypompowani ostatnie kilometry były dobijające. Jednak pod latarnią nikogo już nie było, po chwili dostałem sms od Pawła, ze długo na nas czekali i musieli się już zwijać, spóźniliśmy się jakieś 20 minut… Cóż tak bywa. Podeszliśmy pod umówiony punkt czyli pod dom znajomego, u którego czekał na nas namiot. Znajomy dostrzegł, że byliśmy wymęczeni i spytał czy nie wolimy przespać się u niego w pensjonacie. Spojrzeliśmy na siebie i skuszeni ,,niemoralną propozycją’’ kiwnęliśmy głową godząc się na propozycje wygodnie spędzonej nocy w ciepłym łóżku. Była to dobra decyzja, gdyż kolejnego dnia pogoda miała się znacząco pogorszyć, czego znakiem była zimna i wietrzna noc. Zasnęliśmy prawie od razu i do rana to jest do godziny 6 spaliśmy jak zabici.
Cudowna iluminacja latarni morskiej w Niechorzu.

Poniżej zdjęcia wykonane przez Bartosza Turlejskiego.
Pokaz sprzętu ;-)
Zwarci i gotowi na wyzwanie...
Pokazowy marsz ;-)
W czasie wywiadu... 

Dzień – 2 – Załamanie pogody… (Niechorze – Ustronie Morskie).

Tytuł nagrania trochę nie adekwatny do czasu jaki zaplanowaliśmy na przejście naszego wybrzeża, no ale cóż;-)

                 Rano chcieliśmy wymknąć się nie spostrzeżenie, jednak drzwi wyjściowe były zamknięte, obudziliśmy domowników. Pan Robert Dajczak u którego nocowaliśmy prowadzi portal Rewal.pl, spytał się czy zgodzilibyśmy się by nagrał z nami materiał na temat wyprawy i samej akcji na wspomniany portal, oraz na kontakt24. Zgodziliśmy się bo zależało nam na rozgłosie bez którego akcja nie miała by sensu. Gdy wyszliśmy na powietrze od razu zmroził nas silny i ostry wiatr z nad morza. Szybko wyciągnęliśmy wszystko co mieliśmy w plecaku do odziania się. Ja miałem na sobie wszystkie trzy koszulki, gacie szorty kąpielowe, dresy, polar płaszcz przeciwdeszczowy, no oczywiście kominiarkę chroniąca najbardziej narażoną w takich warunkach na zimno głowę. Po nagraniu krótko po godzinie 7 pożegnaliśmy się z Panem Robertem i pognaliśmy w stronę Pogorzelicy. Jednak postanowiliśmy jak najdłużej iść wzdłuż wybrzeża drogą by choć trochę się zagrzać, na plażę wyszliśmy tuż za Pogorzelicą przed nami rozciągał się 12 kilometrowy bezludny odcinek plaży sięgający do Mrzeżyna.
Przeorganizowanie, na plaży w Pogorzelicy. Powitał nas prawdziwy ziąb.
         Ubieramy na siebie wszystko co mamy w plecakach...


                 Powiem szczerze wędrowałem wybrzeżem o różnych porach roku i przy sztormie przekraczającym 10 w skali Beauforta i nigdy tak nie zmarzłem. Na plaży szybko zdjąłem buty, by iść na boso. Na początku mimo szybkiego tępa pod silny wschodni wiatr organizm w ogóle się nie rozgrzewał, nie było słońca. Powiewy wiatru przeszywały nas na wylot wychładzając organizm. Jednak dzielnie parliśmy do Mrzeżyna. Po paru kilometrach szedłem strefą przyboju zamaczając stopy w morskiej wodzie, były tak rozgrzane, że w ogóle nie czułem, że woda ma zaledwie 10 stopni Celsjusza. Moim jednym marzeniem w tym momencie była miska gorącej zupy. Gdy dotarliśmy do Mrzeżyna pierwsze kroki skierowaliśmy do knajpy mieszczącej się tuz przy Ujściu Regi, dokładnie przy moście dzielącym obie części miejscowości. Łukasz także marzył o ciepłej zupie. Zajęliśmy stolik, Łukasz pierwszy złożył zamówienie, ja poczekałem. Kiedy przyszedł spytałem co zamówił odparł, że żurek, o którym skrycie teraz marzyłem. Jak się potem okazało źle go zrozumiałem, bo mówił o rosole…Widocznie ogłuchłem od tego wiatru… Podszedłem do lady i odparłem, że chcę… żurek…Pani spojrzała na mnie jakbym popełnił największe przestępstwo i odparła nie ma żurku! Jest rosół i pomidorowa! W takim razie poproszę rybkę z frytkami – odparłem…;-). Kiedy jedliśmy nasze dania, jakaś postać przymknęła mi przed oczyma. Był to Krzysztof Wilmont, który tak jak my postanowił wybrać się w nadmorską przechadzkę. Dowiedziałem się o tym dzień przed wyjazdem do Świnoujścia i miałem właśnie nadzieję, że spotkamy się na trasie. Krzysztof nie chciał jednak usiąść z nami, chwilę odpoczął także był wykończony ciężkimi warunkami metrologicznymi. Wymieniliśmy numery telefonów, i umówiliśmy się, że spotkamy się gdzieś na trasie.  Kiedy wstaliśmy od stołu już mieliśmy dosyć dzisiejszego dnia. Zastane mięśnie na nowo trzeba było rozgrzać. Nie widzieliśmy co robić. Na początki chcieliśmy iść lasem wzdłuż plaży by trochę się rozgrzać, jednak marsz w butach źle wpływał na stopy. Po krótkim spacerze prze las, postanowiliśmy wrócić na plażę. 
          Tam było tragicznie wiatr się zmagał było około 8 stopni Celsjusza do tego krajobraz spowijała mgła. Jednak zebraliśmy się w sobie. Powiedziałem szczerze do Łukasza, że dzisiaj osiągniemy co najwyżej Ustroń Morski, a to i tak będzie sukcesem. Ruszyliśmy więc w kierunku Kołobrzegu, to około 20 kilometrów. Po poru kilometrach złapaliśmy dobre tępo około 5 – 6 km na godzinę, co było super osiągnięciem pod wiatr. W Dźwirzynie zrobiliśmy, krótki postój, obeszliśmy Kanał Resko i dalej w drogę.
Krótki przystanek w Dźwirzynie, trzeba obejść ujście kanału Resko.
Lekko schłodzony, ale zwarty i gotowy ;-)
                  Było pieklenie zimno. Jednak muzyka z mp3 ładowała mnie psychicznie i skupiłem się tylko na marszu w rytmie saundtracków do The ‘’Expendebles”. Kije trekkingowe plus pobudzająco muza podtrzymywały tępo marszu bez nich było by ciężko sprostać burzliwym warunkom pogodowym. W Kołobrzegu byliśmy po godzinie 14. Tutaj musiałem włożyć buty, czekało nas obejście Parsęty i przejście wzdłuż Alei Nadmorskiej do Podczela. Po przekroczeniu Parsęty dostałem telefon Bartka z Kuriera Szczecińskiego, któremu na szybko zdałem relacje z dotychczasowej wędrówki. 
Skutki zimowych sztormów, okolice Podczela.
Sztormowe wybrzeże między Bagiczem, a Ustroniem Morskim.
                  Mimo silnego wiatru czas mieliśmy niezły, ale byliśmy już bardzo zmęczeni i wychłodzeni. Postanowiłem już zamówić kwaterę w Ustroniu Morskim, bo wiedziałem, ze dalszy marsz byłby czymś nieodpowiedzialnym. Na szczęście pierwszy podany namiar przez Stanisława Szewczak okazał się trafny i pokój już na nas czekał. Jednak mieliśmy jeszcze kupę kilometrów do pokonania. Gdy wyszliśmy na plaże w Podczelu, okazało się, że marsz piaskiem jest nie możliwy, podjęliśmy decyzje, że pójdziemy do Ustronia ścieżką rowerową zlokalizowaną równolegle do plaży. Nigdy nią nie maszerowałem, wiec była ku temu okazja. Marsz po niej dla naszych stawów i samych stóp był katorgą mimo, ze byliśmy osłonięci od wiatru, to jednak marsz nią był niezwykle męczący.
Ścieżka rowerowa, okolice starego lotniska w Bagiczu.
                         Jak się potem okazało tą samą opcję przemarszu wybrał Krzysztof Wilmont, co okazało się zabójcze dla jego nóg. Przypłacił to kontuzją eliminującą go z dalszego marszu. Do Ustronia doszliśmy o godzinie 19 45. Szukając umówionej kwatery dostrzegliśmy Biedronkę, która była w tym wypadku istnym wybawieniem. Zakupiliśmy ostre zupki, piwko itd. Mieliśmy szczęście, gdyż właścicielka pensjonatu w którym zamówiliśmy pokój słyszała o akcji w telewizji. Pogratulowała nam takiego wyzwania połączonego ze szczytnym celem i dała nam spory rabat na pokój dziękujemy i pozdrawiamy! Kiedy wszedłem do pokoju od razu osunąłem się na wersalkę, nie miałem siły nawet się rozebrać. Otworzyłem piwko i wlepiłem swe zmęczone ślepia w telewizor. W takich momentach docenia się wygody dzisiejszego świata. Łukasz w tym czasie skoczył pod prysznic. Zalałem sobie podwójną porcje ostrej zupki chińskiej. Gdy zacząłem się rozbierać zauważyłem, że jestem cały mokry. Szedłem w płaszczu przeciwdeszczowym wykonanym z tworzywa sztucznego nie przepuszczającego wilgoci. Polar jak i wszystkie koszulki, które miałem na sobie po prostu ciekły. Każdy z nas po wyjściu z pod prysznica dostał drgawek, jednak ciepła porcja zupki jakoś postawiła nas na nogi. Ten dzień nas wymęczył, dobrze zrobiliśmy, że nie szliśmy dalej.  Spać kładliśmy się z nadzieją, że kolejny dzień przywita nas o wiele lepsza pogodą.

Dzień 3 – Nadzieja… (Ustronie Morskie – Jarosławiec).
Poranne przygotowania ;-)
                   Proś, a będzie spełnione…;-). Wstaliśmy o 6, miało być wcześniej, ale cóż nie było źle. Przynajmniej czuliśmy się dobrze, w miarę wypoczeliśmy. Pogoda rzeczywiście była o niebo lepsza, było słonecznie i nie słychać było powiewów wiatru. Optymizm znowu zagościł w naszych duszach. Postanowiliśmy, że zostawimy cześć balastu, który nas spowalnia, czyli namiot i karimaty. Zostawiliśmy je w pensjonacie na przechowanie. Wiedzieliśmy, że warunki mogą kolejnego dnia znowu się pogorszyć, więc nie ryzykowaliśmy. Dziś chcieliśmy nadrobić stracone w poprzednich dniach kilometry. Postanowiliśmy, że dziś dojdziemy do Jarosławca, więc mieliśmy przed sobą ponad 60 kilometrów.  Zajrzeliśmy, jeszcze do Biedronki, by zakupić baterie do gpsu. Humory od samego rana dopisywały znowu byliśmy w transie. Szło mi się rewelacyjnie, do tego stopnia, że w pewnym momencie odstawiłem Łukasza na kilometr. 
Widok na Molo w Ustroniu Morskim.
Łukasz pozytywnie nastawiony ;-)
Krajobraz Ustrońskiego burzliwego wybrzeża.
W drogę...
          Wiatr już tak nie utrudniał marszu. Miałem czas na nagrywanie marszu i pstrykanie fotek. Gąski, to pierwszy przystanek na posiłek tego dnia, a w menu to co nas obciążało w plecaku. 
Pleśna, klifowe wybrzeże.
Przerwa u podnóża latarni morskiej w Gąskach.
Uzupełnianie kalorii.
           W tym samym czasie dostałem telefon od Krzysztofa Wilmonta, który poinformował, że jest w drodze do Szczecina. Doszedł wczoraj aż pod Gąski. Niestety kontuzja nie pozwoliła mu na dalszy marsz. Teraz widać w jakich warunkach przyszło nam maszerować w tym roku. Po przerwie ruszyliśmy naładowani energią przed siebie. Kolejno mijaliśmy, Sarbinowo, Chłopy, Mielenko i Mielno.
            Szło się naprawdę rewelacyjnie, obawa, że nie dotrzemy do celu na czas gdzieś się ulotniła z naszych umysłów. Kolejną przeszkodą na trasie okazało się ujście Jamieńskiego Nurtu, który był drożny. 
Ujście Jamieńskiego Nurtu.
Widok na most dzielący obie części kanału.
              Chciałem go przejść bo głębokość wynosiła maksymalnie 60 cm, jednak solidarnie z Łukaszem pokonałem go mostem przez, który przechodzi droga Łazy  - Mielno. Po pokonaniu tej przeszkody, znowu byliśmy na plaży. Kolejny cel to mała miejscowość turystyczna Łazy, do których mam sentyment ;-) Postanowiliśmy, że tam odpoczniemy i zjemy. Odcinek wybrzeża w tym rejonie jest naprawdę piękny, cichy i spokojny nawet w sezonie letnim. Wysokie piaszczyste wydmy i szeroka plaża, to atrybut tego miejsca. W Łazach udaliśmy się do najbliższego sklepu spożywczego i na ławce w pałaszowaliśmy zakupione jedzonko, następnie opatrzyliśmy rany stóp, na których pojawiły się pierwsze pęcherze. Kolejny krótki przystanek zaplanowaliśmy w Dąbkach, gdzie znajomy prowadzi knajpę. Tam mieliśmy zjeść coś na ciepło, a następnie bez większych przerw maszerować do Jarosławca. Gdy wyszliśmy na plażę w Łazach poczuliśmy, że pogoda znowu się zmienia.

Wybrzeże w rejonie Łaz.
W okolicach Dąbkowic.
            Wiatr znowu zmienił się na wschodni.  Mimo to jeszcze nie było tragedii, jakoś się szło. Gdy doszliśmy do Dąbek, zadzwonił reporter z Radia Szczecin spytać jak nam idzie.
Ujście kanału Szczuczego.
Mierzeja jeziora Bukowo.
       Zdałem telefonicznie relację, i pognałem ku restauracji, w której czekały na nas pyszne hamburgery. Po półgodzinie ruszyliśmy w stronę dzisiejszego przystanku, mianowicie ku Jarosławcowi. Plaża między Darłówkiem, a Jarosławcem jest dość grząska i kamienista, zwłaszcza w rejonie Wicia, co trochę denerwowało. Zwłaszcza, że wiatr znowu się zmagał i robiło się chłodno. W Jarosławcu byliśmy po godzinie 22, najgorsze były ostatnie 3 kilometry, czyli plaża wzdłuż betonowej opaski chroniącej tutejszy brzeg. Gdyż w tym miejscu trwały prace mające na celu wzmocnienie klifu w obrębie którego krawędzi znajdują się zabudowania. Wody gruntowe powodują osuwanie klifu, co miało miejsce poprzedniej  jesieni zagrażając budynkom. Plaża tutaj została rozryta prze ciężki sprzęt, powodując, ze przejście tędy boso jest męką dla obolałych stóp. Nocleg znaleźliśmy dość sprawnie, z tablicy ogłoszeń znajdującej się w samym centrum miejscowości nie opodal tutejszej blizy spisałem numer. Pierwszy telefon okazał się strzałem w dziesiątkę, pokój mieliśmy od ręki. Jednak pensjonat znajdował się w głębi lądu, a każdy krok szczególnie w butach był dla mnie męką. Dostaliśmy apartament z łazienką, aneksem kuchennym i balkonem – bosko. Wieczorne czynności to już chleb powszedni marszu, czyli mycie, opatrywanie stóp, smarowanie różnym specyfikami, porcja witamin i minerałów, tabletki przeciwbólowe…Kolacją przeważnie była podwójna porcja ostrej zupki ,,chińskiej”, która smakowała jak potrawa z topowej restauracji. Wieczory to najtrudniejsza część dnia w trakcie takiego marszu. Człowiek jest wtedy w dołku psychicznym, ma wszystkiego dość trudno mu się zmobilizować psychicznie.
              Zmęczenie, głód, ból sprawiają, że nachodzą myśli typu ,,po co to wszystko, to bezsensu”. Nie raz w trakcie marszu nachodziły człowiek myśli, że w tym czasie powinienem być z rodziną, z synem. Jednak człowiek powinien mieć w życiu swoją niszę, w której czuje się dobrze. Można nazwać to pasją, hobby. Jedni wolą pojechać np. powędkować by odseparować się od zgiełku, szarpaniny dnia codziennego. Każdy z nas w głębi duszy jest egoistą, jednak jest to zdrowy egoizm, który pozwala, że nie wariujemy, nie zamykamy się w sobie tylko w jakimś mniejszym, lub większym stopniu realizujemy swoje skryte czasem jeszcze z czasów dzieciństwa marzenia i cele. Jak to się mówi są ludzie z pasją i ludzie nieszczęśliwi, coś w tym jest. No a, że nasza pasja jest trochę dziwna, no cóż;-) ale nie szkodliwa. Wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu  pozytywnie zakręceni, a to właśnie dzięki temu  ten świat jeszcze jakoś się kreci i do reszty nie dziczeje ;-)
               Spać położyliśmy się po 23 pobudkę zaplanowaliśmy na 5 30 rano.

Dzień – 4 – Pierwsze wątpliwości… (Jarosławiec – Rowy).
Boże znowu na plażę...:-) tutaj przyjemność z marszu zaczęła przeradzać się w mękę...
Burzliwe wybrzeże w rejonie Jarosławca,, kolejne kilometry przed nami;-)
               Kolejny dzień, pobudka tuż przed 6, normalnie o tej porze człowiek jest zakręcony i najchętniej przytulił by z powrotem twarz do poduszki. Jednak w tym przypadku człowiek jest nakręcony i chce jak najszybciej pognać w kierunku plaży. Znowu zaczyna się walka z czasem… Ból mięśni już tak nie doskwiera, w głowie pozytywne myśli. W nocy napisałem do Stanisława Szewczaka, że naszym celem na dziś będzie Łeba, czyli do pokonania około 70 kilometrów, jednak czy jest to możliwe? Wszystko miało zależeć od warunków atmosferycznych jakie mieliśmy zastać na plaży. Szybki posiłek, kawa i wychodzimy. Zostawiliśmy pieniądze za nocleg na stole i udaliśmy się w stronę wyjścia. Po przejściu około 500 metrów okazało się, ze Łukasz nie ma telefonu… Zostawił plecak i pobiegł w stronę naszego domku wczasowego. W tym samym czasie zadzwoniła do mnie właścicielka, bo znalazła zgubę – telefon leżał pod poduszką… Po małych perturbacjach naszym pierwszym celem był sklep spożywczy znajdujący się nie opodal zejścia na plażę. Zrobiliśmy małe zaopatrzenie, przepakowaliśmy się na plaży i w drogę ku Poligonowi.
Ujście Głownicy, uchodzącej z jeziora Wicko.
Zanami klify w Jarosławcu.
             Pozwolenie na przejście części plażowej Centralnego Poligonu Sił Powietrznych w Ustce zdobyłem już 3 miesiące temu. Jak stwierdził oficer załatwiający ze mną tą kwestię wstrzeliłem się z terminem idealnie ;-) Jeszcze tydzień przed wyprawą potwierdziłem datę przejścia. Do celowo miał być to dzień 30 kwietnia, czyli poniedziałek, ale z uwagi na jednodniowe opóźnienie spowodowane złą pogodą – szliśmy tędy 1 maja. No i niestety pogoda nas znowu nie rozpieszczała wiał wschodni lodowaty wiatr, który z godziny na godzinę zmagała się. Miałem nadzieję, że około południa się ociepli, gdy słońce będzie już wysoko na nieboskłonie. Mimo tych warunków maszerowało się znakomicie parłem do przodu jak torpeda przecinając powietrze. Już zapomniałem jakie wybrzeże w tym rejonie jest dzikie i piękne, opisze ten rejon niedługo na ,,do celu po piasku”. Po dwóch godzinach marszu postanowiłem zrobić przystanek, na mały posiłek, większy czekał nas w Ustce. 
Jeszcze pewny celu...
Pustynia Poligonu przed nami...
Przerwa na uzupełnienie kalorii...
                Usiadłem tuż przy czole wydmy, Łukasza jeszcze nie było widać, tępo miałem tego dnia rekordowe. Postanowiłem założyć pelerynę przeciwdeszczową bo mimo grzejącego słońca w twarz, wiatr szybko wychładzał ciało. Po chwili zjawił się Łukasz, zjedliśmy resztki z plecaka, ja zażyłem jeszcze porcje witamin i minerałów. Parę fotek i lecimy dalej ku Ustce.
                    Minęliśmy rejon strzelnicy wojskowej, oraz odcinek plaży zrytej przez ciężki sprzęt wojskowy. Widać, że nie dawno odbywały się w tym miejscu ćwiczenia bojowe, bo plaża usiana była świeżymi kraterami różnej głębokości po wybuchach pocisków. Nie mogłem doczekać się jednego z najpiękniejszych miejsc na naszym wybrzeżu, czyli ujścia rzeczki Potyni z położonego nie opodal Duninowa jeziorka Modła, na którym znajduje się rezerwat przyrody. W miejscu tym zdarzyło mi się dwa razy nocować w trakcie moich plażowych wypadów wzdłuż wybrzeża. Ostatnio jakieś 5 lat temu. Jednak od tego czasu nic się tutaj nie zmieniło, nadal jest tu pięknie. Tym razem rzeka Potynia rwała do Bałtyku ostrym nurtem, jednak głębokość koryta w części plażowej to zaledwie pół metra, więc łatwo przeszliśmy na drugi brzeg.

Księżycowe pejzaże, wybrzeże, między Jarosławcem, a Ustką...
Jeden z powodów dla których lepiej dać znać, że przechodzi się ta cześć wybrzeża...
Malownicze ujście rzeczki Potyni.
Idylliczny krajobraz tego miejsca.
              Do Ustki było już niedaleko, jednak wiatr był coraz silniejszy stawiając opór ciężko pracującemu piechurowi. Mimo to byliśmy napompowani energią, a nasze tępo wzrastało niekiedy do 7 kilometrów na godzinę. Jakieś 3 kilometry przed Ustką wiatr uderzył w nas niespotykaną dotąd siłą, musieliśmy dać z siebie wszystko by odpierać jego napór i móc normalnie iść. Żywioł morski w tym rejonie jest nie przewidywalny, gdyż wybrzeże gwałtownie skręca na północny – wschód, co sprawia, że powstają tutaj potężne sztormy, a klimat jest szczególnie o tej porze roku ostry. Tak tez było tym razem. Kiedy doszliśmy do Ustki szybko zeszliśmy z plaży i usiedliśmy na chwilę tuż przy portowym parkingu. To był punkt zwrotny całej wyprawy, mieliśmy już połowę trasy za sobą. Jednak dopiero teraz poczułem straszny ból torebek stawowych ścięgien i mięśni od kolan w dół.  Odczuwaliśmy trudy  i wysiłek marszu pod wiatr. Próbowałem założyć buty by przejść na drugą stronę Ustki. Po ich założeniu i przejściu paru metrów, ból był tak wielki, że postanowiłem je szybko zdjąć i iść w samych skarpetkach by nie powycierać podeszew stóp. Ludzie dziwnie na mnie patrzyli, no ale cóż ważne, że jako tako mogę iść. Po prawej stronie Słupi usiedliśmy w małej knajpce by posilić się czymś konkretnym. Tym razem zamówiliśmy kebab z frytkami i surówką, ja wziąłem mocną kawę, a Łukasz piwo, po którym ostro zasuwał ;-). Ból stawał się coraz mocniejszy posmarowałem nogi żelem przeciwbólowym, zażyłem tabletki. Owinąłem kostki i łydki bandażem uciskowym, by choć trochę ulżyć mięśniom i ścięgnom.
Port i nabrzeże w Ustce po stronie zachodniej.
Port u ujścia Słupi.
Po ponad 200 km marszu. Organizm zaczyna się sypać...
                   Łukasz uskarżał się na pęcherze, ja miałem może z dwa, ale one nie przeszkadzały mi w marszu. Po posiłku powoli udaliśmy się w stronę plaży. Na początku szliśmy promenadą, ale po chwili zeszliśmy na plażę. Pół godzinny postój, spowodował, że mięśnie się zastały i schłodziły do tego na powietrzu był potworny ziąb i wiał silny wiatr, co nie było nowością. Jednak zacisnęliśmy zęby i podążaliśmy w stronę cudownych klifów ciągnących się prawie do samych Rowów.
Pamiątkowe zdjęcia, między Ustką, a Orzechowem.
Popiasku.pl...
     Czas nas gonił, a marsz opóźniał silny i zimny wiatr. Tym razem to Łukasz wyznaczał tępo marszu był przed mną jakieś 400 metrów. Ja po cichu walczyłem z bólem. W okolicach Dębiny zrobiliśmy krótką przerwę, przytuliliśmy się do podnóża wysokiego w tym miejscu klifu, by choć trochę osłonić się od powiewów wiatru. Miny mieliśmy nie tęgie ;-).Doszedłem do wniosku, że dziś osiągniemy jedynie Rowy, dalszy marsz byłby dla nas zabójczy, zwłaszcza, że z godziny na godzinę robiło się coraz zimniej i wietrzniej. W Rowach byliśmy około godziny 19.
Przystań w Rowach u schyłku majowego dnia.
             Pierwsze co zrobiliśmy to oczywiście udaliśmy się w poszukiwanie noclegu, miałem parę namiarów. Kwatera w której się znaleźliśmy nie była ani tania a ni jakoś super wyposażona, jednak ta druga kwestia, nie była dla nas ważna. Po 4 dniach morderczego marszu w warunkach dantejskich, nasze twarze były spalone, spuchnięte i wyglądały jakbyśmy co najmniej nie spali parę dni. Łukasz pierwsze co zrobił to położył się na łóżko i okrył kołdrą, miał drgawki, było mu strasznie zimno. Ja wypiłem mocne piwko przygotowałem podwójną porcję zupki. Kazałem Łukaszowi iść pod prysznic, zjeść coś i iść spać, widziałem w jakim tragicznym jest stanie. Zresztą ja też po wyjściu z pod prysznica dostałem drgawek, ale wszystkie te dolegliwości przesłaniała złość, która spowodowana była nękającymi mnie wątpliwościami, że to może być koniec. Po chwili zadzwoniła Pani reporter z tvn, której także zależało byśmy doszli do celu. Gdyż od tego zależało czy materiał  o akcji zostanie wyemitowany w tej stacji. Zresztą mi także na nim zależało, bo miał być puszczony w ogólnopolskiej stacji, a to dawało możliwości zbiórki jeszcze większej ilości złotówek ;-). Stanisław Szewczak zasugerował mi, żebym może wrócił z powrotem do Świnoujścia, miałbym wtedy pod wiatr i wyszło by 500 km;-).  Przyznam się, że na początku myślałem, żeby tak zrobić, ale później doszedłem do wniosku, że to bezsensu.


Dzień – 5 – Koniec Łukasza, marsz w bólu… (Rowy – Stilo - Łeba).
Wejście na plażę w Rowach - wszystko na jedną kartę...
             Obudziliśmy się po 6 Łukasz już przed snem stwierdził, że to koniec, nie da rady musi zrezygnować. Szkoda bo wzajemnie dopingowaliśmy się na trasie. Ja też kiedy wstałem miałem duże wątpliwości, bo nogi praktycznie w ogóle nie odpoczęły. Próbowałem jeszcze namówić Łukasza by nie rezygnował, zaprowadziłem go na plażę pokazać, że nie jest tak źle, że damy radę. Jednak on nie ugiął się pod moimi prośbami, zaprowadziłem go jeszcze na busa, oddałem mu małą kuchenkę turystyczną, dzięki temu mój plecak ważył co najwyżej 6 kilogramów. 
Wrota Słowińskiego Parku Narodowego.
Piękne szerokie plaże tuz za Rowami. Jednak w tym dniu ich urok na mnie nie działał ;-)
                Postanowiłem położyć wszystko na jedną kartę, spróbować przetrzymać ból przejść te 40 kilometrów do Łeby, zrobić krótką przerwę i podążyć dalej ile dam rady. Za dużo człowiek poświęcił, stracił czasu zaangażował wiele ludzi by poddawać się bez walki. Byłem pozytywnie naładowany, włączyłem mp3 zażyłem tabletki zacisnąłem opaski uciskowe i coraz to szybszym krokiem posuwałem się do przodu. Jakieś 10 kilometrów za Rowami zrobiłem krótki postój na posiłek, zjadłem praktycznie wszystko co miałem, wody miałem niewiele bo 0,75 litra, miało mi to starczyć na 40 kilometrów i znacząco mnie nie obciążać. Gdy tak siedziałem dostałem totalnego doła, czułem się jak jedyny człowiek na globie, powtarzałem sobie, że wytrzymam nie mogę się poddać już nie wiele zostało, dam radę. W tym samym czasie dostałem pozytywne sms, żebym się trzymał szedł dalej, to dawało mi energii i motywacji do dalszego marszu mimo bólu. Powoli coraz bardziej piekła mnie szyja od słońca, jedynie co miałem to kawałek opaski uciskowej, którą nawinąłem na szyje, by choć trochę jej ulżyć. Zimny wiatr doprowadzał mnie do szaleństwa, to samo było każdego dnia palące słońce i zimny wiatr w twarz.
Dam radę...
Pożegnanie Łukasza ;-)
           Zebrałem się w sobie i szedłem dalej, tępo było coraz szybsze, zacisnąłem zęby i po prostu maszerowałem. Woda skończyła mi się jakiś 12 kilometrów przed Łebą, te ostatnie kilometry do niej to było istne piekło na ziemi. Szedłem i kląłem pod nosem, pojawili się pierwsi ludzi, na pewno myśleli, ze zwariowałem mi było wszystko jedno, aby do celu…
Myślałem, że coś wygrałem...
Tego balastu już miałem dość...
                Kiedy doszedłem do Łeby pierwsze moje kroki prowadziły do najbliższego sklepu spożywczego, szybko do ssałem się do słodkiego napoju, morale od razu wzrosło. Patrzę na zegarek a to dopiero 15, w  8 godzin zrobiłem 40 kilometrów osłupiałem ze zdziwienia. Jednak jak się potem okazało mordercze tępo przypłaciłem poważnymi kontuzjami.
Chwile zwątpienia...
Będzie ok...
                 W Łebie posiliłem się, czułem, że nogi są nabrzmiałe i jest jakiś problem, jednak nie przejmowałem tego do wiadomości. Przekroczyłem rzekę Łebę i udałem się szybko na plażę.  Udałem się w stronę Białogóry, która miała być przystankiem i jutrzejszym punktem do ataku Helu. Jednak już 4 kilometry za Łebą ból stawał się nie do zniesienia, znów kląłem pod nosem, łzy same napływały do oczu. W okolicach wejścia z plaży na latarnię morską w Stilo, zrobiłem krótki odpoczynek. Poczułem, że coś jest nie tak z nogami podszedłem do morza by zamoczyć je w lodowatej Bałtyckiej wodzie, by choć trochę im ulżyć. Jednak gdy zdjąłem opaski uciskowe, zauważyłem, że jest problem z krążeniem kończynowym, stopy i kostki spuchły, wyglądały jak nogi 150 kilogramowego faceta. Zadzwoniłem do znajomego lekarza do Koszalina, na szczęście miał czas bo dopiero następnego dnia wyruszał na krótki urlop. Już po rozmowie telefonicznej stwierdził, żebym nie ryzykował tylko wracał i spróbował dostać się do Koszalina. Wolnym krokiem podreptałem do Łeby by  stamtąd busem trafić do Lęborka. W Lęborku szedłem na boso ludzie znowu dziwnie mi się przyglądali nie mogłem założyć butów nogi rozsadzał ból. Do pociągu miałem jeszcze godzinę, siedząc na peronie byłem totalnie załamany, nie chciałem przyswajać myśli, że to może być koniec i że znowu poniosę porażkę. Zaczęły się telefony, sms bym się nie poddawał odpoczął, że następnego dnia będzie lepiej, czułem się paskudnie. Najgorsze, że chciałem iść dalej a nie mogłem. Skontaktował się z przyjacielem, który stwierdził, że jeśli rano poczuje się lepiej to zawiezie mnie do Łeby bym kontynuował marsz. Byłem zdeterminowany by iść dalej kolejnego dnia i nie odpuszczać. W Koszalinie byłem po godzinie 20 szybko trafiłem do lekarza podwieziony przez znajomego. Po kilku minutach stwierdził, że to koniec dalej mogę iść tylko na własne ryzyko, utraty zdrowia. Telefony i sms co chwile nękały mnie w pozytywnym tego znaczeniu, dopingując do dalszej drogi. Postanowiłem się z tym przespać i rano ostatecznie zadecydować co dalej. Czułem się jakbym zawiódł cały świat, a przede wszystkim siebie. Zasnąłem dopiero po 1 nad ranem ból był ogromny.

Dzień – 6 – Lekarz, tvn i ostateczna porażka…

                Wstałem po 7 rano, próbowałem wstać z łóżka. Kiedy postawiłem nogi na ziemi upadłem tak jak stałem. Nogi wyglądały fatalnie, całe były nabrzmiałe i spuchnięte, makabra. Po chwili telefony znowu się rozdzwoniły, najpierw tvn, później radio szczecin i kurier szczeciński. Każdemu musiałem zdawać tragikomiczną relacje ze stanu mojego zdrowia. Ekipa tvn postanowiła mimo wszystko przyjechać do mnie dograć końcówkę do już obszernego materiału na temat akcji i samej wyprawy. Zależało mi na tym bo jako jedyna telewizja puszcza to na cały kraj, przynajmniej jeszcze tyle chciałem osiągnąć. Zresztą dzięki ekipie tvn pojechałem do specjalisty, który jeszcze raz opatrzył mnie i przepisał odpowiednie leki. Lekarz stwierdził, że przez co najmniej dwa tygodnie nie mogę obciążać nóg jak i całego organizmu, bo może to się źle skończyć…

                     Do tej pory nie mogę przeboleć, że tak mało zabrakło do celu. Jednak patrząc jak walczyliśmy i jaki mieliśmy przebieg, czyli średnio 60 kilometrów dziennie pod zimny porywisty wiatr i z obciążeniem w grząskim piachu, to chyba grzechem było by narzekać…
                    Czy można było lepiej przygotować się do wyprawy, by nie skończyła się jak się skończyła…Pewnie, zawsze można, ale takie wyprawy jak ta, czyli walka z czasem z samym sobą ciężkimi warunkami atmosferycznymi zawsze stwarzają ryzyko wystąpienia zdarzenia losowego. Szczerze mówiąc nie jest możliwe przebycie tego dystansu w zakładanym czasie, pod wiatr. Przy sprzyjających warunkach można to osiągnąć, czyli najodpowiedniejszą porą roku moim zdaniem będzie przełom lipca i sierpnia, no i  sezon zimowy suchy styczeń lub luty, ale zastrzegam z wiatrem w plecy ;-). Osobiście nie poddaje się i nadal będę nastawiał się na przebycia naszego wybrzeża poniżej 8 dni. Po prostu jestem uparty i zamierzony cel muszę osiągnąć, a mam ich jeszcze wiele do zrealizowania ;-).
       Podziękowania dla wszystkich którzy przyczynili się do zorganizowania akcji i za doping w czasie marszu. Nasz marsz był tylko tłem dla głównej idei całej akcji jaką jest zbiórka pieniędzy na rzecz Ośrodka Adopcyjnego SRK w Szczecinie. Mimo, że nie dotarliśmy do celu liczmy, że uda zebrać się jak najwięcej złotówek ze sprzedaży przebytych jak i nie przebytych metrów po piasku. Mam nadzieje, że na tym polu wygramy i dzięki temu zaszczepimy trochę uśmiechu w sercach i duszach dzieci, bo one jak i rodzice zastępczy są prawdziwymi bohaterami tej historii !
Specjalne podziękowania dla:
Pracownicy Ośrodka Adopcyjnego SRK w Szczecinie
Pani Dyrektor Sylwia Flanc – Kowalewska
Pani Monika Jurkowska Pani Kamila Zielonka
Stowarzyszenie Rodzin Katolickich
Media zaangażowane w akcję
Łukasz Dzieżyc
Sławomir Gbiorczyk
Piotr Pieprzyk
Kuba Terakowski
Stanisław Szewczak
Ziemowit Ziętek
Melchior Żak
Adam Dąbrowski
Michał Grzebień
Tomasz Psiuch
Bartosz Turlejski
Pan Robert Dajczak
I wszyscy których nie wymieniłem a przyczynili się do zorganizowania i propagowania akcji jeszcze raz wielkie dzięki i Pozdrawiam!
Dla malkontentów i bohaterów z przed ekranów komputerowych
live for nothing or die for something ;-)
A REKORD JESZCZE POBIJEMY ;-)


                 

Brak komentarzy: