Dzień – 4 – Pierwsze wątpliwości… (Jarosławiec – Rowy).


Dzień – 4 – Pierwsze wątpliwości… (Jarosławiec – Rowy).

Boże znowu na plażę...:-) tutaj przyjemność z marszu zaczęła przeradzać się w mękę...
Burzliwe wybrzeże w rejonie Jarosławca,, kolejne kilometry przed nami;-)

               Kolejny dzień, pobudka tuż przed 6, normalnie o tej porze człowiek jest zakręcony i najchętniej przytulił by z powrotem twarz do poduszki. Jednak w tym przypadku człowiek jest nakręcony i chce jak najszybciej pognać w kierunku plaży. Znowu zaczyna się walka z czasem… Ból mięśni już tak nie doskwiera, w głowie pozytywne myśli. W nocy napisałem do Stanisława Szewczaka, że naszym celem na dziś będzie Łeba, czyli do pokonania około 70 kilometrów, jednak czy jest to możliwe? Wszystko miało zależeć od warunków atmosferycznych jakie mieliśmy zastać na plaży. Szybki posiłek, kawa i wychodzimy. Zostawiliśmy pieniądze za nocleg na stole i udaliśmy się w stronę wyjścia. Po przejściu około 500 metrów okazało się, ze Łukasz nie ma telefonu… Zostawił plecak i pobiegł w stronę naszego domku wczasowego. W tym samym czasie zadzwoniła do mnie właścicielka, bo znalazła zgubę – telefon leżał pod poduszką… Po małych perturbacjach naszym pierwszym celem był sklep spożywczy znajdujący się nie opodal zejścia na plażę. Zrobiliśmy małe zaopatrzenie, przepakowaliśmy się na plaży i w drogę ku Poligonowi.

Ujście Głownicy, uchodzącej z jeziora Wicko.

Zanami klify w Jarosławcu.
             Pozwolenie na przejście części plażowej Centralnego Poligonu Sił Powietrznych w Ustce zdobyłem już 3 miesiące temu. Jak stwierdził oficer załatwiający ze mną tą kwestię wstrzeliłem się z terminem idealnie ;-) Jeszcze tydzień przed wyprawą potwierdziłem datę przejścia. Do celowo miał być to dzień 30 kwietnia, czyli poniedziałek, ale z uwagi na jednodniowe opóźnienie spowodowane złą pogodą – szliśmy tędy 1 maja. No i niestety pogoda nas znowu nie rozpieszczała wiał wschodni lodowaty wiatr, który z godziny na godzinę zmagała się. Miałem nadzieję, że około południa się ociepli, gdy słońce będzie już wysoko na nieboskłonie. Mimo tych warunków maszerowało się znakomicie parłem do przodu jak torpeda przecinając powietrze. Już zapomniałem jakie wybrzeże w tym rejonie jest dzikie i piękne, opisze ten rejon niedługo na ,,do celu po piasku”. Po dwóch godzinach marszu postanowiłem zrobić przystanek, na mały posiłek, większy czekał nas w Ustce. 
Jeszcze pewny celu...
Pustynia Poligonu przed nami...

Przerwa na uzupełnienie kalorii...


                Usiadłem tuż przy czole wydmy, Łukasza jeszcze nie było widać, tępo miałem tego dnia rekordowe. Postanowiłem założyć pelerynę przeciwdeszczową bo mimo grzejącego słońca w twarz, wiatr szybko wychładzał ciało. Po chwili zjawił się Łukasz, zjedliśmy resztki z plecaka, ja zażyłem jeszcze porcje witamin i minerałów. Parę fotek i lecimy dalej ku Ustce.


                    Minęliśmy rejon strzelnicy wojskowej, oraz odcinek plaży zrytej przez ciężki sprzęt wojskowy. Widać, że nie dawno odbywały się w tym miejscu ćwiczenia bojowe, bo plaża usiana była świeżymi kraterami różnej głębokości po wybuchach pocisków. Nie mogłem doczekać się jednego z najpiękniejszych miejsc na naszym wybrzeżu, czyli ujścia rzeczki Potyni z położonego nie opodal Duninowa jeziorka Modła, na którym znajduje się rezerwat przyrody. W miejscu tym zdarzyło mi się dwa razy nocować w trakcie moich plażowych wypadów wzdłuż wybrzeża. Ostatnio jakieś 5 lat temu. Jednak od tego czasu nic się tutaj nie zmieniło, nadal jest tu pięknie. Tym razem rzeka Potynia rwała do Bałtyku ostrym nurtem, jednak głębokość koryta w części plażowej to zaledwie pół metra, więc łatwo przeszliśmy na drugi brzeg.






Księżycowe pejzaże, wybrzeże, między Jarosławcem, a Ustką...





Jeden z powodów dla których lepiej dać znać, że przechodzi się ta cześć wybrzeża...


Malownicze ujście rzeczki Potyni.

Idylliczny krajobraz tego miejsca.
              Do Ustki było już niedaleko, jednak wiatr był coraz silniejszy stawiając opór ciężko pracującemu piechurowi. Mimo to byliśmy napompowani energią, a nasze tępo wzrastało niekiedy do 7 kilometrów na godzinę. Jakieś 3 kilometry przed Ustką wiatr uderzył w nas niespotykaną dotąd siłą, musieliśmy dać z siebie wszystko by odpierać jego napór i móc normalnie iść. Żywioł morski w tym rejonie jest nie przewidywalny, gdyż wybrzeże gwałtownie skręca na północny – wschód, co sprawia, że powstają tutaj potężne sztormy, a klimat jest szczególnie o tej porze roku ostry. Tak tez było tym razem. Kiedy doszliśmy do Ustki szybko zeszliśmy z plaży i usiedliśmy na chwilę tuż przy portowym parkingu. To był punkt zwrotny całej wyprawy, mieliśmy już połowę trasy za sobą. Jednak dopiero teraz poczułem straszny ból torebek stawowych ścięgien i mięśni od kolan w dół.  Odczuwaliśmy trudy  i wysiłek marszu pod wiatr. Próbowałem założyć buty by przejść na drugą stronę Ustki. Po ich założeniu i przejściu paru metrów, ból był tak wielki, że postanowiłem je szybko zdjąć i iść w samych skarpetkach by nie powycierać podeszew stóp. Ludzie dziwnie na mnie patrzyli, no ale cóż ważne, że jako tako mogę iść. Po prawej stronie Słupi usiedliśmy w małej knajpce by posilić się czymś konkretnym. Tym razem zamówiliśmy kebab z frytkami i surówką, ja wziąłem mocną kawę, a Łukasz piwo, po którym ostro zasuwał ;-). Ból stawał się coraz mocniejszy posmarowałem nogi żelem przeciwbólowym, zażyłem tabletki. Owinąłem kostki i łydki bandażem uciskowym, by choć trochę ulżyć mięśniom i ścięgnom.
Port i nabrzeże w Ustce po stronie zachodniej.
Port u ujścia Słupi.
Po ponad 200 km marszu. Organizm zaczyna się sypać...
                   Łukasz uskarżał się na pęcherze, ja miałem może z dwa, ale one nie przeszkadzały mi w marszu. Po posiłku powoli udaliśmy się w stronę plaży. Na początku szliśmy promenadą, ale po chwili zeszliśmy na plażę. Pół godzinny postój, spowodował, że mięśnie się zastały i schłodziły do tego na powietrzu był potworny ziąb i wiał silny wiatr, co nie było nowością. Jednak zacisnęliśmy zęby i podążaliśmy w stronę cudownych klifów ciągnących się prawie do samych Rowów.
Pamiątkowe zdjęcia, między Ustką, a Orzechowem.

Popiasku.pl...
     Czas nas gonił, a marsz opóźniał silny i zimny wiatr. Tym razem to Łukasz wyznaczał tępo marszu był przed mną jakieś 400 metrów. Ja po cichu walczyłem z bólem. W okolicach Dębiny zrobiliśmy krótką przerwę, przytuliliśmy się do podnóża wysokiego w tym miejscu klifu, by choć trochę osłonić się od powiewów wiatru. Miny mieliśmy nie tęgie ;-).Doszedłem do wniosku, że dziś osiągniemy jedynie Rowy, dalszy marsz byłby dla nas zabójczy, zwłaszcza, że z godziny na godzinę robiło się coraz zimniej i wietrzniej. W Rowach byliśmy około godziny 19.
Przystań w Rowach u schyłku majowego dnia.
             Pierwsze co zrobiliśmy to oczywiście udaliśmy się w poszukiwanie noclegu, miałem parę namiarów. Kwatera w której się znaleźliśmy nie była ani tania a ni jakoś super wyposażona, jednak ta druga kwestia, nie była dla nas ważna. Po 4 dniach morderczego marszu w warunkach dantejskich, nasze twarze były spalone, spuchnięte i wyglądały jakbyśmy co najmniej nie spali parę dni. Łukasz pierwsze co zrobił to położył się na łóżko i okrył kołdrą, miał drgawki, było mu strasznie zimno. Ja wypiłem mocne piwko przygotowałem podwójną porcję zupki. Kazałem Łukaszowi iść pod prysznic, zjeść coś i iść spać, widziałem w jakim tragicznym jest stanie. Zresztą ja też po wyjściu z pod prysznica dostałem drgawek, ale wszystkie te dolegliwości przesłaniała złość, która spowodowana była nękającymi mnie wątpliwościami, że to może być koniec. Po chwili zadzwoniła Pani reporter z tvn, której także zależało byśmy doszli do celu. Gdyż od tego zależało czy materiał  o akcji zostanie wyemitowany w tej stacji. Zresztą mi także na nim zależało, bo miał być puszczony w ogólnopolskiej stacji, a to dawało możliwości zbiórki jeszcze większej ilości złotówek ;-). Stanisław Szewczak zasugerował mi, żebym może wrócił z powrotem do Świnoujścia, miałbym wtedy pod wiatr i wyszło by 500 km;-).  Przyznam się, że na początku myślałem, żeby tak zrobić, ale później doszedłem do wniosku, że to bezsensu.











Brak komentarzy: