Dzień – 5 – Koniec Łukasza, marsz w bólu… (Rowy – Stilo - Łeba).


Dzień – 5 – Koniec Łukasza, marsz w bólu… (Rowy – Stilo - Łeba).


Wejście na plażę w Rowach - wszystko na jedną kartę...
             Obudziliśmy się po 6 Łukasz już przed snem stwierdził, że to koniec, nie da rady musi zrezygnować. Szkoda bo wzajemnie dopingowaliśmy się na trasie. Ja też kiedy wstałem miałem duże wątpliwości, bo nogi praktycznie w ogóle nie odpoczęły. Próbowałem jeszcze namówić Łukasza by nie rezygnował, zaprowadziłem go na plażę pokazać, że nie jest tak źle, że damy radę. Jednak on nie ugiął się pod moimi prośbami, zaprowadziłem go jeszcze na busa, oddałem mu małą kuchenkę turystyczną, dzięki temu mój plecak ważył co najwyżej 6 kilogramów. 

Wrota Słowińskiego Parku Narodowego.
Piękne szerokie plaże tuz za Rowami. Jednak w tym dniu ich urok na mnie nie działał ;-)

                Postanowiłem położyć wszystko na jedną kartę, spróbować przetrzymać ból przejść te 40 kilometrów do Łeby, zrobić krótką przerwę i podążyć dalej ile dam rady. Za dużo człowiek poświęcił, stracił czasu zaangażował wiele ludzi by poddawać się bez walki. Byłem pozytywnie naładowany, włączyłem mp3 zażyłem tabletki zacisnąłem opaski uciskowe i coraz to szybszym krokiem posuwałem się do przodu. Jakieś 10 kilometrów za Rowami zrobiłem krótki postój na posiłek, zjadłem praktycznie wszystko co miałem, wody miałem niewiele bo 0,75 litra, miało mi to starczyć na 40 kilometrów i znacząco mnie nie obciążać. Gdy tak siedziałem dostałem totalnego doła, czułem się jak jedyny człowiek na globie, powtarzałem sobie, że wytrzymam nie mogę się poddać już nie wiele zostało, dam radę. W tym samym czasie dostałem pozytywne sms, żebym się trzymał szedł dalej, to dawało mi energii i motywacji do dalszego marszu mimo bólu. Powoli coraz bardziej piekła mnie szyja od słońca, jedynie co miałem to kawałek opaski uciskowej, którą nawinąłem na szyje, by choć trochę jej ulżyć. Zimny wiatr doprowadzał mnie do szaleństwa, to samo było każdego dnia palące słońce i zimny wiatr w twarz.

Dam radę...

Pożegnanie Łukasza ;-)


           Zebrałem się w sobie i szedłem dalej, tępo było coraz szybsze, zacisnąłem zęby i po prostu maszerowałem. Woda skończyła mi się jakiś 12 kilometrów przed Łebą, te ostatnie kilometry do niej to było istne piekło na ziemi. Szedłem i kląłem pod nosem, pojawili się pierwsi ludzi, na pewno myśleli, ze zwariowałem mi było wszystko jedno, aby do celu…
Myślałem, że coś wygrałem...



Tego balastu już miałem dość...
                Kiedy doszedłem do Łeby pierwsze moje kroki prowadziły do najbliższego sklepu spożywczego, szybko do ssałem się do słodkiego napoju, morale od razu wzrosło. Patrzę na zegarek a to dopiero 15, w  8 godzin zrobiłem 40 kilometrów osłupiałem ze zdziwienia. Jednak jak się potem okazało mordercze tępo przypłaciłem poważnymi kontuzjami.
Chwile zwątpienia...

Będzie ok...
                 W Łebie posiliłem się, czułem, że nogi są nabrzmiałe i jest jakiś problem, jednak nie przejmowałem tego do wiadomości. Przekroczyłem rzekę Łebę i udałem się szybko na plażę.  Udałem się w stronę Białogóry, która miała być przystankiem i jutrzejszym punktem do ataku Helu. Jednak już 4 kilometry za Łebą ból stawał się nie do zniesienia, znów kląłem pod nosem, łzy same napływały do oczu. W okolicach wejścia z plaży na latarnię morską w Stilo, zrobiłem krótki odpoczynek. Poczułem, że coś jest nie tak z nogami podszedłem do morza by zamoczyć je w lodowatej Bałtyckiej wodzie, by choć trochę im ulżyć. Jednak gdy zdjąłem opaski uciskowe, zauważyłem, że jest problem z krążeniem kończynowym, stopy i kostki spuchły, wyglądały jak nogi 150 kilogramowego faceta. Zadzwoniłem do znajomego lekarza do Koszalina, na szczęście miał czas bo dopiero następnego dnia wyruszał na krótki urlop. Już po rozmowie telefonicznej stwierdził, żebym nie ryzykował tylko wracał i spróbował dostać się do Koszalina. Wolnym krokiem podreptałem do Łeby by  stamtąd busem trafić do Lęborka. W Lęborku szedłem na boso ludzie znowu dziwnie mi się przyglądali nie mogłem założyć butów nogi rozsadzał ból. Do pociągu miałem jeszcze godzinę, siedząc na peronie byłem totalnie załamany, nie chciałem przyswajać myśli, że to może być koniec i że znowu poniosę porażkę. Zaczęły się telefony, sms bym się nie poddawał odpoczął, że następnego dnia będzie lepiej, czułem się paskudnie. Najgorsze, że chciałem iść dalej a nie mogłem. Skontaktował się z przyjacielem, który stwierdził, że jeśli rano poczuje się lepiej to zawiezie mnie do Łeby bym kontynuował marsz. Byłem zdeterminowany by iść dalej kolejnego dnia i nie odpuszczać. W Koszalinie byłem po godzinie 20 szybko trafiłem do lekarza podwieziony przez znajomego. Po kilku minutach stwierdził, że to koniec dalej mogę iść tylko na własne ryzyko, utraty zdrowia. Telefony i sms co chwile nękały mnie w pozytywnym tego znaczeniu, dopingując do dalszej drogi. Postanowiłem się z tym przespać i rano ostatecznie zadecydować co dalej. Czułem się jakbym zawiódł cały świat, a przede wszystkim siebie. Zasnąłem dopiero po 1 nad ranem ból był ogromny.



Brak komentarzy: